poniedziałek, 15 sierpnia 2016

48. Give yourself a chance

   
 
   Siedziałam przy dębowym kuchennym stole i jadłam jogurt truskawkowy, który był moim śniadaniem. Nie spieszyłam się zbytnio, ponieważ oprócz lekcji z Jackiem nie miałam żadnych planów na dzisiaj.

   Od ostatniej rozmowy z Chrisem nie utrzymywałam z nim kontaktów. Czułam dziwne poczucie winy, które nie pozwalało mi nawet spojrzeć mu w oczy. Z tego powodu od jakichś dwóch tygodni pomieszkiwałam w Hell House, z czego wszyscy czerpaliśmy korzyści. Chłopaki mieli darmowe posiłki i porządek, a ja dach nad głową.

   Przeglądałam starą, pożółkłą gazetę, którą Gunsi kupili z dobry rok temu, kiedy do pomieszczenia weszła Lena. Wyglądała na jeszcze odrobinę zaspaną, o czym świadczyły jej rozmierzwione włosy i granatowa piżama. Wyjęła z szafki turkusowy kubek, ziewając przy tym przeciągle, po czym nalała do niego czarnej, aromatycznej kawy.

     – Chcesz? – zapytała, odwracając się w moim kierunku.

   Pokręciłam głową. Już wcześniej wypiłam sporą porcję tego zbawiennego naparu. Odłożyłam gazetę na bok, skupiając swoją uwagę na dziewczynie, która zajęła miejsce naprzeciwko mnie. W porcelanowych dłoniach trzymała kubek, dmuchając w celu ostudzenia gorącego napoju. Nadal wyglądała jak żywy kościotrup.

     – Zjesz coś? – zapytałam z troską. Naprawdę się o nią martwiłam.

     – Nie, dziękuję – odmówiła, zdobywając się nawet na znikomy uśmiech.

     – Musisz coś jeść. – Spojrzałam na nią wymownie. – Nie możesz głodować.

   Odłożyła naczynie na stół i zaśmiała się, chociaż widać było, że wiele ją to kosztowało.
     – Przepraszam, Vicky, ale jesteś ostatnią osobą, która będzie mi o tym przypominać – rzuciła nieco oschle, udając się w kierunku drewnianego kredensu.

   Po części miała rację. Sama jakiś czas temu spożywałam znikome ilości jedzenia. To właśnie Lena wspierała mnie w tych trudnych chwilach. Teraz było już nieco lepiej. Starałam się pilnować i jeść przynajmniej małe posiłki.

   Rosjanka wyjęła z mebla opakowanie papierosów i poczęstowała się jednym. Resztę podała mi, jednak ja nie miałam ochoty na porcję nikotyny o poranku. Odpaliła fajkę i nerwowo wypuszczała dym, jednocześnie skupiając swój nieobecny wzrok na zadbanym domu sąsiada.

     – Lena, jeśli nie chcesz, nie musimy o tym rozmawiać – oznajmiłam, patrząc na jej mizerną posturę.

   Dziewczyna spuściła głowę, jednakże nie uraczyła mnie spojrzeniem. Jej ręce nerwowo drżały za każdym razem, kiedy wkładała papierosa do bladych, wysuszonych ust. Ostrożnie wstałam i robiąc małe kroki podeszłam bliżej niej. Wydawała się być zamyśloną. Nie spuszczając z niej wzroku, usiadłam na chłodnym parapecie, podciągając lewe kolano bliżej podbródka.
   
     – Coś się stało? – zapytałam z troską, kładąc dłoń na jej wychudzonym ramieniu.

     –  Potrzebuję kasy – odparła niemrawo, po czym zaciągnęła się dymem.

   Zmartwiły mnie jej słowa. Do moich nozdrzy dotarł zapach tytoniu, delikatnie je drażniąc. Starałam się uniknąć pouczających gadek. Doskonale wiedziałam, że i tak z tym nie zerwie. Ostatnio wydawała pieniądze tylko na jeden cel.

     – Niech zgadnę, chcesz kupić nowy towar? – Patrzyłam się pusto przed siebie, jednocześnie wprowadzając grobową atmosferę.

   Zgasiła niedopałek o ścianę, z której i tak już od dawna schodziła farba. Delikatnie uchyliła okno, wyrzucając przez nie peta. Jednocześnie wpuściła odrobinę świeżego powietrza, które od dawna nie napływało do tego pomieszczenia. Z grymasem na twarzy usiadła naprzeciwko mnie, unikając kontaktu wzrokowego. Złapała się za łydki i przyciągnęła je bliżej klatki piersiowej, opierając przy tym głowę o kolana. Ostrożnie odwróciłam się w jej stronę, co wywołało smutek na mojej twarzy. Wyglądała bardzo źle, co dodatkowo podkreślał jej wyraz twarzy.

     –  Nikt mnie nie rozumie, a ja naprawdę jej potrzebuję, żeby normalnie funkcjonować –  mruknęła.

   Położyłam rękę na jej chłodnej dłoni, aby dodać jej otuchy. Nie wiedziałam, w jaki sposób mogłabym jej pomóc, chociaż tak bardzo tego chciałam.

     –  Zawsze możesz na mnie liczyć. –  Posłałam jej nikły uśmiech, jednocześnie przejeżdżając dłonią po jej knykciach. –  Zobaczysz, wszystko się jeszcze jakoś ułoży.

     – Obyś miała rację – rzuciła cicho.

   Cierpiała, a ja razem z nią. Nie mogłam znieść widoku jej zasmuconej twarzy, pustego spojrzenia i wychudzonego ciała. Z atrakcyjnej dziewczyny zmieniła się w wrak człowieka. Okropnie bałam się, że to wszystko mogło się źle skończyć.

     – A może pojedziesz ze mną, co? – zaproponowałam. – Posiedzisz chwilę u Jacka, a później wyskoczymy na miasto. Jak za starych, dobrych czasów.

   Uśmiechnęła się niemrawo, aczkolwiek nawet nie drgnęła. Nie dało się ukryć, że jej głowę zawracały zupełnie inne problemy.

     – Wybacz, ale nie mam ochoty. Może innym razem.

   Zabrałam swoją dłoń, po czym zeskoczyłam z parapetu. Ostatni raz spojrzałam na Lenę, która teraz skupiała swój wzrok na pustej, asfaltowej ulicy.

     – Może chociaż podrzucę cię do miasta – zaproponowałam, pomimo że to nie był najlepszy pomysł. – Będziesz mogła na spokojnie porozmawiać z Benem. Może kolejny raz da ci towar na kreskę, jeśli  powiesz, że zapłacę mu w najbliższym czasie.

   Przygryzłam wargę, bijąc się z myślami. Nie podjęłam dobrej decyzji. Zamiast jej pomóc, oferowałam dalsze pogłębianie się w nałogu i załatwienie spraw z jej dilerem.

     – Dzięki, ale nie. – Zmarszczyłam czoło, słysząc jej odpowiedź. – Slash zabrał samochód.

     – Po co? – zapytałam zaciekawiona.

     – Dostał pracę jako dostawca pizzy. Lokal dopiero się rozkręca, więc nie stać ich na własny pojazd.

   Na mojej twarzy zagościło zdziwienie. Nie wyobrażałam sobie ich w normalnej pracy, pomimo że wielokrotnie słyszałam, iż podejmowali taką w przeszłości. Po prostu zdawałam sobie sprawę z ich przyzwyczajeń i wiedziałam, że rzadkością było spotkać ich trzeźwych.

   Nie zwracając uwagi na melancholijny nastrój mojej przyjaciółki, opuściłam pomieszczenie. Przemierzałam salon, próbując przestać zajmować swoje myśli Leną. Zamiast tego starałam się przypomnieć układ, jaki ostatnio ćwiczyłam z Jackiem.

     – Cześć, Vicky. – Usłyszałam męski głos dobiegający z kanapy. Miał dosyć wyraźne nosowe brzmienie, przez co nie mogłam zidentyfikować mojego rozmówcy.

   Zrobiłam kilka kroków w stronę owej postaci. Byłam ciekawa, kto to taki i co mu się stało. Ostrożnie usiadłam na oparciu zielonkawej kanapy, dostrzegając na niej rozłożonego Stevena. Wyglądał wprost tragicznie i podejrzewam, że również tak się czuł.

     – Co ci się stało? – zapytałam, próbując powstrzymać śmiech w momencie, w którym kichnął.

     – Umieram – oznajmił, ciężko oddychając przez usta. – Chyba złapałem jakieś świństwo.

   Podeszłam bliżej, delikatnie przykładając dłoń do jego czoła. Było rozpalone, przez co poczuł niewielką ulgę, jaką dawała mu moja chłodna ręka.

     – Bolą cię kości? – zapytałam, ściągając dłoń.

   Chłopak jedynie przytaknął głową, po czym przekręcił się na bok. Nigdy nie widziałam go w takim stanie, co jeszcze bardziej utwierdziło mnie w moich przekonaniach.

     – Nie jestem specjalistą – zaczęłam, poruszając się w stronę wyjścia – ale na moje oko masz grypę. Po drodze kupię ci jakieś lekarstwa.

   Posłałam mu śmiech, na co on tylko westchnął. Zarzuciłam na siebie przyjemnie ciepłą czarną bluzę oraz zabrałam wszystkie niezbędne rzeczy, które znajdowały się w torebce.

     – Ej, Vicky. – Odwróciłam się na dźwięk jego głosu, a raczej jęków, jakie z siebie wydobywał. – Podasz mi pilota?

   Przewróciłam oczami i podeszłam do drewnianej ławie, na której leżała owa rzecz. Swoją drogą pasowałoby ją sprzątnąć, ponieważ była cała zaśmiecona przez niedopałki, puste opakowania po papierosach oraz opróżnione butelki po różnego rodzaju trunkach. Istny chlew. Podałam Stevenowi pilota, jednocześnie posyłając mu wymowne spojrzenie.

     – I tak uważam, że powinieneś się przespać. Zregenerowanie sił bez wątpienia ci się przyda – oznajmiłam, tym razem oddalając się na dobre.

   Po chwili pomieszczenie wypełniło się dźwiękiem rozmów pochodzących z ulubionej telenoweli brazylijskiej Adlera. Jeśli dalej będzie oglądał ją z takim zainteresowaniem, to jeszcze nauczy się portugalskiego. Nie zważając na niego uwagi, zabrałam swoją torebkę i opuściłam dom. Już chciałam z przyzwyczajenia zamknąć drzwi na klucz, lecz w porę się powstrzymałam. Nie tak łatwo było się przestawić.

   Na zewnątrz dość mocno świeciło słońce, przez co zostałam zmuszona do założenia moich lenonek. Spacerem zmierzałam w stronę przystanku autobusowego, z którego miałam udać się do centrum Los Angeles. Postanowiłam umilić sobie drogę słuchając na walkmanie jednego z moich ulubionych albumów Kiss. Cel mojej wyprawy nie znajdował się daleko stąd, aczkolwiek specjalnie przedłużałam podróż. Była to jedna z nielicznych chwil, podczas której mogłam cieszyć się pięknem otoczenia. Kwieciste alejki, które znajdowały się przed domem sąsiadów dawały swoistego kopa do działania. W miarę świeże powietrze, którym dało się normalnie oddychać. Cudowna przyroda, którą mało kto doceniał. Ciesząc się nią na swój sposób, odpaliłam przedostatniego papierosa, jaki znajdował się w paczce. Czekały mnie dzisiaj duże zakupy. Po chwili dotarłam na miejsce, uprzednio wyrzucając peta do pobliskiego kosza. Nie minęło nawet pięć minut, kiedy podjechał błękitny autobus, do którego wsiadłam.

   Jak zazwyczaj zaliczyłam drobne spóźnienie, przez co w dosyć szybkim tempie pokonywałam potężne schody. Lekko zasapana weszłam do sali oświetlanej przez ciepłe promienie słoneczne. Jack stał z założonymi rękami oparty o marmurowy filar. Tym razem nie wyglądał na zdenerwowanego tak, jak za każdym razem, kiedy przychodziłam po czasie. Jego malinowe usta układały się w niewyraźny uśmiech, co lekko mnie zdekoncentrowało.

     – Coś się stało? – zapytałam ze zdziwieniem, odkładając torebkę na parapet.

     – Spóźniasz się, znowu. Mam nadzieję, że masz jakiś powód – zaśmiał się, wywołując grymas na mojej twarzy. – Spakowana?

   Nie miałam bladego pojęcia, o co mu chodziło. Pomieszkiwałam u chłopaków, aczkolwiek nie zamierzałam zamieszkać tam na stałe. W dodatku nie wspominałam o tym Icarusowi.

   Oparłam dłonie o biodra i cały czas patrząc na mojego partnera, podeszłam bliżej. Wpatrywałam się w jego oczy, próbując coś z nich wyczytać albo przynajmniej domyślić się, o co chodziło.

     – Poddaję się. – Wyrzuciłam ręce w powietrze. – Powiesz mi, co spowodowało u ciebie taki uśmiech? – poprosiłam.

   Mężczyzna zaśmiał się, jednocześnie pocierając pokryty kilkudniowym zarostem podbródek. Zaczął chodzić w kółko, nadal trzymając mnie w niepewności.

     – Pamiętasz o turnieju w San Francisco? – zapytał rozentuzjazmowany.

     – No tak – odparłam bez przekonania. – Cholera, kiedy to jest?! – dodałam zdenerwowana po chwili namysłu.

     – Spokojnie. – Położył dłonie na moich ramionach, próbując mnie uspokoić. Jego głos był delikatny, jak nigdy dotąd. – Jutro popołudniu, ale damy radę. Coraz lepiej nam idzie, a poza tym mamy przed sobą jeszcze kilka godzin dzisiejszego treningu.

   Puścił mi oczko, przez co się roześmiałam. Jack wolnym krokiem podszedł do magnetofonu, z którego po chwili wydobywały się przyjemne dźwięki walca. Ściągnęłam bluzę i położyłam ją obok innych rzeczy, jednocześnie głęboko oddychając. Będzie dobrze, wmawiałam sobie. Na koniec poprawiłam jeszcze kucyka, po czym rozpoczęliśmy trening.

   Tanecznym krokiem przemierzaliśmy dębowy parkiet sali baletowej National Theatre. Każdy ruch wykonywaliśmy z największą dokładnością, zachowując przy tym grację. Pomimo że do perfekcji sporo mi brakowało, wychodziło nam bardzo dobrze. W większości była to zasługa Icarusa, jednak i ja starałam się dać z siebie wszystko.

   Po treningu byłam zadowolona z siebie, aczkolwiek odczuwałam niewielkie zmęczenie. Jednak zbytnio mi to nie przeszkadzało. Siedziałam na parapecie i popijając wodę, uśmiechałam się pomiędzy łykami.

     – Zaraz podam ci dokładne dane, żebyś wiedziała, gdzie dojechać – oznajmił zasapany, wycierając czoło ręcznikiem.

     – A może damy sobie spokój?

   Mężczyzna spojrzał na mnie ze zdziwieniem, po czym podszedł do swoich rzeczy. Szukał czegoś w swojej torbie, która była dosyć sporych rozmiarów. Przyciągnęłam nogi, aby następnie usiąść po turecku, w międzyczasie obserwując jego ruchy.

     – Chcesz się poddać? – zapytał, wyciągając jakiś notes i długopis.

     – Nie mam umiejętności, stroju – wyliczałam.

     – To jest najmniejszy problem. – Podał mi śnieżnobiałą kartkę, na której dosyć niewyraźnie zapisał adres. – Vicky, mogę ci pożyczyć jakąś sukienkę Jessici. – Jej imię ledwo przeszło mu przez gardło. Zrobił małą pauzę. Widać, że to nie było dla niego łatwe. Zacisnął powieki, próbując wymusić uśmiech na swojej twarzy. – Będzie dobrze –  zapewniał bardziej siebie niż mnie, wcześniej otwierając oczy.

     – Jack, jeśli nie czujesz się na siłach...

     – Jest dobrze. Chcę to zrobić. Dla niej.

   Jego słowa jeszcze przez chwilę wybrzmiewały w moich uszach. Nic nie odpowiedziałam. Nie miałam nawet pojęcia co, powinnam była powiedzieć. Poklepałam go tylko po ramieniu, po czym zabrałam się za pakowanie swoich rzeczy.

     – Tylko bądź punktualnie – zaśmiał się,  na co przewróciłam oczami.

   Wyszedł, zamykając szczelnie drzwi i jednocześnie zostawiając mnie samą w tej olbrzymiej sali. Założyłam na siebie bluzę, ponieważ zrobiło mi się odrobinę chłodno. Już miałam opuścić pomieszczenie, kiedy nagle coś mnie zatrzymało. Ogromne kryształowe lustro pokrywające drewniany filar. Konkretniej odbicie, jakie w nim ujrzałam. Zobaczyłam siebie uśmiechniętą od ucha do ucha, wreszcie szczęśliwą. Przyjrzałam się głębiej, aby móc dojrzeć małą, pyzatą dziewczynkę z piegami na nosie.

   Kiedy miałam siedem lat mama zapisała mnie na balet. Na początku podchodziłam do tego sceptycznie. Nie przepadałam zbytnio za tiulowymi spódniczkami i białymi baletkami. Poza tym niemiło wspominałam panią Radcliffe – moją nauczycielkę. Była dosyć szorstka i często na nas krzyczała. Nie skarżyłam się rodzicom, chociaż tata doskonale widział, kiedy wracałam smutna z treningu. Wtedy zawsze siadałam obok niego i razem piliśmy gorąca czekoladę. Mama była inna. Upierała się, że mam talent i kiedyś na pewno będę występować na wielkiej scenie, a może nawet uda mi się pojechać do Moskwy. Siedziałam cicho, chociaż w głębi kompletnie się z nią nie zgadzałam. Chciała, żebym spełniała jej ambicje. Sama nie mogła tego robić, ponieważ na świecie pojawił się mój brat.

   Przełom nastąpił dopiero, kiedy miałam dwanaście lat. Wtedy już sama wracałam z treningów, które zresztą odbywały się zaledwie trzy przecznice od mojego domu. Pewnego dnia przechodziłam obok drzwi, zza których wydobywały się nieznane dla mnie melodie. Zawsze je mijałam, ale tak jakoś właśnie w tamtej chwili coś mnie skusiło. Po cichu uchyliłam je, uważając, żeby przypadkiem nikt mnie nie zobaczył. To co tam zobaczyłam spowodowało, że postanowiłam definitywnie rzucić balet. Młoda dziewczyna trenowała, ale nie byle co. Jej ruchy wydawały się być lekkie, zwinne, a zarazem wykonane z gracją. Jednocześnie dodawała do tego różne akrobacje, urozmaicając tym swój układ. Stałam tam przez dobre kilkanaście minut, stopniowo zakochując się w tym, co robiła. Później dowiedziałam się, że to był taniec jazzowy, aczkolwiek już wtedy zapragnęłam go spróbować.

   Przekonywałam mamę bite trzy tygodnie, aż w końcu się zgodziła. Zapisała mnie na zajęcia, jednocześnie niesamowicie mnie uszczęśliwiając. Na pierwszym treningu okazało się, że ma on trochę wspólnego z baletem, przez co było mi odrobinę łatwiej. Pomimo że chwilami opadałam z sił, a wręcz nie dawałam rady, nigdy się nie poddałam. Wtedy wreszcie czułam, że żyję.

   Po śmierci taty i pogrążeniu się mamy w nałogu, zostałam zmuszona do zrezygnowania z tańca. Niedługo po tym wyjechałam i długo nie kontynuowałam swojej pasji.

   W tej chwili zrozumiałam jednak, że muszę choć przez chwilę posmakować tego niebiańskiego uczucia. Odłożyłam swoje rzeczy w kąt. Obok umiejscowiłam bluzę, którą uprzednio ściągnęłam. Nie miałam przy sobie baletek, przez co zdecydowałam się tańczyć boso. Podeszłam do magnetofonu, aby włączyć muzykę. Chwilę mi zajęło zanim znalazłam jakiś nowoczesny podkład, który był zdatny do tego celu. Podążałam na palcach do tego samego lustra, jednocześnie wsłuchując się w wybrzmiewającą melodię. Stanęłam na środku wlepiając wzrok w odbicie swojej twarz. Uśmiechnęłam się, po czym poprawiłam grzywkę, która zdążyła opaść mi na oczy. Nie byłam zadowolona z decyzji, jaką było jej zrobienie, ale mniejsza z tym. Podciągnęłam gumkę, która oplatała kucyka, upewniając się, że jest stabilny. Próbowałam przypomnieć sobie kroki z układów, które kiedyś wykonywałam. Nie robiłam szpagatu od dobrych kilku lat, zapomniałam też o regularnym rozciąganiu się, przez co wyszłam trochę z formy.

   Mimo wszystko postanowiłam wykonać ten pierwszy ruch. Swobodnie nabrałam powietrza, starając się zrobić piruet. Nie wyszedł tak, jak chciałam. W dodatku odrobinę obtarłam sobie stopę. Nie poddałam się. Zamiast tego próbowałam wymyślić coś, co mogłoby zminimalizować otarcia. Po chwili namysłu znalazłam rozwiązanie. Zawsze nosiłam w kosmetyczce puder, a jak wiadomo talk zmniejsza poślizg. Nałożyłam odrobinę na stopy, wracając w poprzednie miejsce. Kolejny uśmiech i następna próba piruetu. Ten był już lepszy, aczkolwiek nadal nie idealny. Mimo to ćwiczyłam dalej, aż wyszedł taki, jak chciałam. Zadowolona z siebie pozwoliłam ponieść się muzyce i wykonać parę ruchów, które udało mi się zapamiętać z wcześniejszych lat. Wreszcie od dłuższego czasu byłam naprawdę szczęśliwa i czułam, że żyję. Taniec jazzowy okazał się tym, czego mi brakowało.

   Przesiedziałam w National Theatre dodatkową godzinę, lecz odczuwałam przez to ogromną satysfakcję. Po wszystkim zabrałam swoje rzeczy i opuściłam budynek, aby móc załatwić kilka spraw. W końcu obiecałam Stevenowi, że kupię mu coś na grypę. Weszłam do pierwszej apteki, w celu nabycia pożądanego lekarstwa. Cierpliwie czekałam, wystukując paznokciami przypadkowy rytm, podczas gdy farmaceutka szukała odpowiedniego środka. Przypomniałam sobie wtedy o Valium, cudownych tabletkach, którymi kiedyś wraz z Duffem odurzaliśmy się. Z zamysłu wtrąciła mnie pani, która kolejny raz powtórzyła kwotę, jaką miałam zapłacić. Wahałam się, jednak stwierdziłam, że zaryzykuję. Zapytałam ją nieśmiało o owy produkt. Zdziwiła się, lecz po chwili podała mi go, doliczając cenę do paragonu. Zapewne stwierdziła, że nie wyglądam jak osoba, która zamierzała eksperymentować z lekami czy narkotykami. Pomyliła się i to bardzo...

   Podziękowałam jej, uśmiechając się, po czym wyszłam z apteki. Udałam się na przystanek autobusowy, po drodze zakupując paczkę papierosów. Nie mieli Marlboro, przez co zdecydowałam się na tańsze opakowanie. Usiadłam na chłodnej, metalowej ławce, jednocześnie wypatrując pojazdu. Zanim podjechał zastanawiałam się nad propozycją, a raczej informacją od Jacka.

   Kochałam taniec towarzyski, jednak nie był on miłością mojego życia. Po prostu nie był jazzem. Czymś, co przez tyle lat siedziało we mnie, wręcz płynęło w moich żyłach. Dopiero dzisiaj pozwoliłam temu powrócić, gwarantując sobie dozę pozytywnych emocji. Przez niego uśmiechałam się sama do siebie, co zdarzało mi się dosyć rzadko.

    Z zamyślenia wytrącił mnie dźwięk opon podjeżdżającego autobusu. Zabrałam swoje rzeczy i bez zastanowienia wsiadłam do niego, zajmując moje ulubione miejsce. Podziwiałam kolorowe neony, pozwalając sobie zarazem na chwilę wytchnienia. Zdecydowałam się, że pojadę do San Francisco. Chciałam to zrobić nie tyle dla siebie, co dla Jacka. Dobrze wiedziałam, jak bardzo mu na tym zależy.

   Zaczęło się chmurzyć, co zapowiadało tylko jedno. Deszcz. Naciągnęłam cieplutki kaptur na głowę, jednocześnie zwiększając tempo. Po chwili znalazłam się na zaśmieconej werandzie Hell House. Nie znalazł się nikt, kto posprzątałby ją, więc nie pozostawało mi nic innego, jak zająć się tym później. Powoli przekręciłam lodowatą klamkę, otwierając drzwi do mojego tymczasowego lokum. Od razu podeszłam pod wieszak, aby móc tam zostawić rzeczy.

     – Hej, kochani! – zawołałam, odwieszając bluzę. – Wróciłam i mam do was sprawę!

     – Nie musisz tak krzyczeć – odpowiedział mi ciepły, kobiecy głos.

   Nie spodziewałam się tego, przez co odrobinę się jej przestraszyłam. Kojarzyłam skądś ten głos, jednak nie mogłam sobie przypomnieć właścicielki. Obróciłam się na pięcie i zastałam widok Hope siedzącej na kanapie i popijającej kawę.

     – Co ty tutaj robisz? – zapytałam flegmatycznie, jakbym się jej bała. W rzeczywistości po prostu nie zamierzałam źle wypaść w jej oczach, pomimo że nie przepadałam za Carter.

     – O to samo mogłabym zapytać ciebie – odparła chłodno, popijając aromatyczny napar.

  Skrzyżowałam ręce na piersi i nieznacznie zniżyłam swoje spojrzenie. Utrzymywałyśmy kontakt wzrokowy, przez co odczuwałam jakby wypalała mnie przy pomocy swoich oczu.

     – Chwilowo tutaj pomieszkuje, ale za niedługo wracam do siebie – wytłumaczyłam, chociaż wcale nie musiałam tego robić. – A gdzie chłopaki?

   Prychnęła pod nosem, jakby przeczuwając, że o to zapytam.

     – Slash i Axl wyszli do klubu, Duff gra na górze na basie, a Steven leży u siebie z gorączką. – W jej głosie słychać było niezadowolenie.

     – Właśnie kupiłam mu lekarstwa. Zaraz je zresztą zaniosę. – Uśmiechnęłam się niemrawo, co lekko ją zdziwiło. – A gdzie Izzy? – zapytałam, przypominając sobie o moim przyjacielu.

   Zaśmiała się, po czym po raz kolejny zamoczyła rubinowe usta w kawie. Nie rozumiałam jej milczenia, lecz nie miałam ochoty powtarzać się. Na szczęście, albo i nie, po chwili z kuchni wyłoniła się postać Stradlina. W prawej dłoni niósł butelkę czerwonego wina. Wyglądało na dosyć drogie. W drugiej natomiast trzymał kieliszki, których ścianki pokrywał wapienny osad.

     – Vicky – wypowiedział moje imię, przez co przełknęłam ślinę.

   Starałam się wyczytać z wyrazu jego twarzy coś konkretniejszego, jednak na marne. Niby uśmiechał się, aczkolwiek nie dało się nie zauważyć, że nie spodziewał się mojej obecności.

     – Chyba trochę wam przeszkadzam – wydukałam, pocierając dłonią o wewnętrzną część przedramienia.

   Poczułam się dosyć niekomfortowo. Przypomniał mi się tamten felerny wieczór, kiedy widziałam ich razem w klubie. A co jeśli oni mieli się ku sobie? Na samą myśl przeleciały mnie ciarki i poczułam coś dziwnego. Zazdrość? Chyba nie.

   Hope próbowała coś powiedzieć, jednak jej starania zakończyły się na otwarciu ust. Była pewna siebie i nawet zdążyła szybko zerknąć na chłopaka. Brunet aczkolwiek nie zwrócił na nią uwagi, odpowiadając natomiast na moje słowa.

     – Nie. W sumie to już załatwiliśmy wszystko. Hope nawet miała się już zbierać.

   Dziewczyna nie wyglądała na zadowoloną. Zapewne planowała coś więcej niż tylko formalne rozmowy. Nawet nie dopiła kawy. Zabrała swoją torebkę i z gracją poprawiła grafitową spódniczkę. Zanim wyszła, pocałowała Izzy'ego w policzek, upewniając się, czy aby na pewno patrzę.

     – Na razie, kochani – pożegnała się, po czym zamknęła frontowe drzwi.

   Starała się być miła w stosunku do mnie, kiedy w pobliżu znajdował się któryś z chłopaków
Nie chciała im podpaść. Poza tym zapewne wolała, abym to ja wyszła na tą złą i niedobrą.

   Zostaliśmy we dwoje, stojąc jak wryci i milcząc. Co jakiś czas jedno spoglądało na drugie, jednak nikt nie próbował rozluźnić dziwnej atmosfery, która panowała.

     – Masz może ochotę na wino? – zaproponował, podnosząc butelkę, aby przeczytać etykietę. – Wytrawne z Bordeaux. Hope przyniosła.

   Uśmiechnęłam się pod nosem w geście triumfu. Nie zamierzałam zrezygnować z takiej okazji.

   – Z chęcią – odparłam.

   Odwzajemnił mój gest, po czym zabrał się za otwieranie trunku. W międzyczasie rozsiadłam się wygodnie na ich podniszczonej już trochę kanapie. Po chwili mogłam już trzymać w rękach kieliszek z wytrawnym alkoholem.

     – To co, za ciebie? – Usiadł obok, następnie odwracając twarz w moim kierunku.

     – Za wasz sukces. – Obróciłam się, jednocześnie unosząc szkło do góry.

   Stuknęliśmy się kieliszkami, aby później móc zamoczyć usta w wybornym trunku. Jego smak był nie do opisania. Po prostu boski.

     – Jak ci minął dzień? – zapytał, opierając głowę na dłoni.

     – Świetnie – odparłam, uśmiechając się szeroko.

     – Dawno nie widziałem cię takiej szczęśliwej. Coś się stało?

     – Po prostu mam dobry humor. – Po tym upiłam wina, w międzyczasie przypominając sobie o ważnej sprawie. – Um, zapomniałabym. Mogłabym mieć do ciebie prośbę?

     – Zamieniam się w słuch.

     – Potrzebuję jutro dostać się do San Francisco. Istnieje taka możliwość, żebym pożyczyła waszą Hondę? Wiesz, nie za bardzo chciałabym się tłuc w autobusach czy stopach.

     – Jasne, ale pod jednym warunkiem.

     – Jakim?

     – Zawiozę cię. – Uśmiechnął się, wprawiając mnie w drobne zakłopotanie.

     – Nie chcę sprawiać kłopotu...

     – I nie robisz. Sam to zaproponowałem. Przy okazji będziemy mieć okazję, żeby porozmawiać.
   
   Zamoczył usta w burgundowym napoju. Przygryzłam dolną wargę, powstrzymując w ten sposób uśmiech, który sam malował mi się na twarzy. Nie miałam pojęcia, o czym chciał rozmawiać, aczkolwiek cieszyłam się z faktu, że mi potowarzyszy. Mogłam na niego liczyć, jak na prawdziwego przyjaciela...

 
❤❤❤❤❤❤
Hej robaczki 😉
Jak widzicie wróciłam po dłuższej przerwie i drobnych poprawkach. Btw, możliwe, że zajmę się dzisiaj pierwszym rozdziałem.
Liczę na Wasze opinię, bo coś ostatnio słabo z tym. Pokażcie, że jesteście i czytacie xD
Dzięki wielkie za ponad 5 tys. wyświetleń 😘 Dodatkowo zostałam dzisiaj wyróżniona, co ogromnie mnie cieszy 😉
Do następnego (mam nadzieję, że będzie za niedługo) 😉

 


    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli przeczytałeś rozdział, miło byłoby, gdybyś zostawił komentarz. Może być nawet lubię kisiel, a rozdział jest ok/beznadziejny. Spokojnie, ja nie gryzę. Chcę zobaczyć, ile osób tak naprawdę czyta moje opowiadanie. Piszę dla siebie, ale publikuję dla Was, przez co oczekuję Waszej opinii, oczywiście nic na siłę. Po prostu nie lubię, kiedy moja praca idzie na marne.Każde cenne rady są mile widziane 😉 Nawet nie wiecie, jak to motywuje 😉 Wulgarne komentarze oczywiście będą usuwane.



⭐Allie