czwartek, 24 listopada 2016

55. Dear sister...





   Stałam tam jak słup, z niedowierzaniem wpatrując się w jego zmęczoną twarz. Nie docierały do mnie słowa, które przed chwilą wypowiedział. Jest z nią gorzej? Dlaczego?

     – Nie rozumiem. – Pokręciłam głową, oddychając niespokojnie. – Przecież jutro miała wychodzić. Kiedy ostatnio u niej byłam, czuła się całkiem nieźle.

   Całe to zdarzenie zdawało mi się być jakimś dziwnym koszmarem, z którego nie mogłam się obudzić. Lena przedawkowała, straciła przytomność, wylądowała w szpitalu. Lekarz powiedział,  że miała dużo szczęścia i wystarczy samo oczyszczanie organizmu z toksyn. Dlaczego tak nagle jej stan się pogorszył?

     – Skarżyła się na bóle w lędźwiach – zakomunikował, łapiąc mnie za ramię. – Jeszcze w dzień wozili ją po całym szpitalu na jakieś badania. – Zrobił niewielką pauzę, pustym wzrokiem spoglądając na jezdnię. – Wieczorem przestała samodzielnie oddychać.

   Zakryłam usta wewnętrzną częścią dłoni. Czułam, jak dziwny niepokój i zmartwienie wypełniają mnie od środka. Nie potrafiłam uzmysłowić sobie jego słów. Z nią nie było źle. Było bardzo źle, a wręcz tragicznie.

   Potrzebowałam chwili, żeby jakoś dojść do siebie. W tej sytuacji przydałaby się trzeźwo myśląca osoba, a nie kolejna umartwiająca się pseudo ofiara. Musiałam pokonać swoje lęki i przestać myśleć o najgorszym. Ona nie mogła umrzeć, przecież była pod opieką fachowców.

     – Wiecie, co się konkretnie stało? – przerwałam trwającą od dłużej chwili ciszę. Mój głos wyrażał obojętność, chociaż w środku krzyczałam z rozpaczy i niedowierzania.

     – Nie – mruknął, ostrożnie przenosząc spojrzenie na moją osobę. – Dlatego kazali mi cię znaleźć. Slash zachowuje się jak posąg, a nam nic nie powiedzą. Vicky, proszę, pomóż. Ostatnio ci się udało, teraz też dasz radę.

   Westchnęłam głęboko. Byłam jej potrzebna. Dla Slasha była to okropna sytuacja. Już ostatnio wyglądał jak wrak człowieka, a co dopiero teraz. Żal mi go było. Po części starałam się go zrozumieć. Sama straciłam kogoś bliskiego, kogo bardzo kochałam.

     – Dobra. Nie marnujmy czasu. Wsiadaj. – Wskazałam na przednie siedzenie, uprzednio zabierając z niego torebkę.

     – Może ja poprowadzę? – zasugerował niepewnie, subtelnie się uśmiechając.

      – Nie – odpowiedziałam raptownie. – Jedna osoba w szpitalu zdecydowanie wystarczy.  Nie chcę, żebyś spowodował wypadek.

     – Vicky – zmarszczył czoło – przesadzasz. Może i jeżdżę szybko, ale refleks też mam. Chcesz sprawdzić?

     – Innym razem – mruknęłam, obchodząc pojazd.

     – Ale Vicky! – jęknął. – Jesteś zmęczona i...

     – Steven, do cholery jasnej, nie mamy czasu!

     – ... podenerwowana – dokończył niepewnie.

   Spojrzałam na niego, wzdychając. Miałam wyrzuty sumienia. Nie powinnam na niego krzyczeć. Kurde, to był Steven, zawsze uśmiechnięty bębniarz, który nawet muchy by nie skrzywdził.

     – Przepraszam, trochę mnie poniosło – oznajmiłam, czując gulkę w gardle. – Chyba masz rację.

     – Nie szkodzi. – Machnął ręką.

     – Wsiadaj – rzuciłam obojętnie, szukając kluczy w torebce.

     – Może jednak poprowadzę? – zapytał troskliwie.

     – Nie, dam sobie radę.

   Wsiedliśmy do środka. Wzięłam kilka głębokich wdechów, po czym przekręciłam kluczyk w stacyjce. Próbowałam zachować spokój, chociaż to wcale nie było takie łatwe. Zdarzało się, że byle co mogło mnie zdenerwować. Nie kontrolowałam tego, chociaż później miewałam wyrzuty sumienia. Teraz jednak musiałam się opanować. W tej sytuacji krzyki nie pomagały.

niedziela, 20 listopada 2016

54. They say that time's supposed to heal all wounds




   Mijałam kolejny słup z plakatem, który informował o zbliżającym się koncercie Toxic Bliss. Dziewczyny w mieście szalały na wieść o przyjeździe zespołu z Portland. Z kolei miejscowi melomani już nie mogli się doczekać sporej dawki dobrego punku. Tylko ja omijałam to wszystko szerokim łukiem, wypalając mentolowego papierosa. W całym mieście na ustach ludzi było tylko jedno nazwisko – Xavier Edwards.

   Weszłam do Troubadour, zajmując miejsce przy czarnym blacie baru. Tego wieczoru pierwszy raz dostałam zlecenie zajęcia się ekskluzywnym klientem od Eddy'ego. Mieliśmy się spotkać w klubie. Podobno łatwo tutaj trafić, a poza tym atmosfera lokalu umożliwiała swobodną rozmowę. Później ewentualnie moglibyśmy pójść na miasto albo do niego. Nie czekając na mężczyznę, zamówiłam dla siebie whiskey z colą i lodem.

   Popijałam chłodnego drinka, rozmyślając o różnych sprawach. Próbowałam to wszystko poskładać, a przynajmniej ułożyć w głowie. Bawiłam się palcami, skupiając zamyślone spojrzenie na półkach, na których ustawiono barwne butelki różnorakich alkoholi. Kilka minut czekania zaczęło przeobrażać się w kilkanaście, podczas których coraz bardziej niecierpliwiłam się.

   Dopiłam ostatniego łyka trunku. Postanowiłam poczekać jeszcze odrobinę, zanim zamówiłabym kolejny wysokoprocentowy napój. Wyciągnęłam z torebki niewielkie lusterko, przy pomocy którego poprawiłam usta śliwkową, satynową pomadką. Ciemny odcień szminki był moim znakiem rozpoznawczym. Pomimo takiej, a nie innej profesji zbytnio nie wyróżniałam się z tłumu. Kuse spódniczki i nieco za krótkie sukienki były na porządku dziennym. Większość dziewcząt wybierała ten strój na wyjście do klubu. Kilka tygodni temu zrezygnowałam z mocnego makijażu oka. Przestały mi się podobać powieki oprószone cieniem w kolorze onyksowym. Dlatego ograniczyłam się do wytuszowania rzęs  i sporadycznego używania eyelinera.

   Miałam ochotę wyjść z tego lokalu. Siedziałam tam jak głupia, czekając na kogoś, kto mógł się nigdy nie pojawić. Odwróciłam się w stronę drzwi, chcąc zejść ze stołka. Zatrzymałam się na chwilę, skupiając swoją uwagę na widoku, jaki ujrzałam. Jego krok był zdecydowany. Już na pierwszy rzut oka spokojnie mogło się stwierdzić, że charakteryzowała go pewność siebie. Wyglądał jak milion dolarów, ideał każdej kobiety. Wysoki szatyn z około tygodniowym zarostem na twarzy i długimi włosami związanymi w coś przypominającego koka. Jego wyraziste rysy twarzy dodatkowo podkreślał srebrny kolczyk w lewym łuku brwiowym. Wyróżniającym się elementem jego ubioru była gruba, czarna ramoneska, która wydawała się być o kilka rozmiarów za duża. Mężczyzna podążał w moim kierunku, jakby kierował się wcześniej podanymi wytycznymi. Widziałam go po raz pierwszy, a mimo to miałam wrażenie, iż skądś go znałam.

piątek, 11 listopada 2016

53. Something Stupid



      

     – Dzięki za podwózkę – rzuciłam, wreszcie ściągając niewygodne buty.

   Nie byłam w stanie normalnie stanąć na pełnych stopach. Odczuwałam cholerny ból, jakby ktoś  uprzednio kazał mi chodzić po kamieniach.

     – Nie ma za co – mruknął, przekręcając klucz w drzwiach. – Chociaż moglibyśmy bardzo miło spędzić ten czas. – Poruszył sugestywnie brwiami.

   Prychnęłam pod nosem. Czyli jednak nie odpuści.

     – Jeśli chcesz, możesz otworzyć wino. Powinno się jakieś znaleźć – oznajmiłam, odwieszając płaszczyk i zamiast niego narzucając na siebie przyjemnie ciepły kardigan. – Idę się odświeżyć.

     – Psujesz nastrój – skwitował, uśmiechając się zawadiacko – kotku.

   Zrobiłam kilka kroków w stronę łazienki, sycząc przy tym z bólu. Definitywnie marzyłam wyłącznie o ciepłym łóżku.

     – Słyszałeś o potrzebach fizjologicznych? – zapytałam retorycznie. – No cóż, tak się złożyło, że nie mogłam ich załatwić wcześniej.

     Prychnął pod nosem, przejeżdżając po nim palcami.

     – Nie mogłaś po prostu powiedzieć, ładnie to ujmując, że musisz siusiu?

     – Nie – wycedziłam, szczelnie przymykając dębowe drzwi.

     – Kobiety. – W jego głosie można było wyczuć znudzenie.

     – Słyszałam!

   Uśmiechnęłam się subtelnie, kręcąc głową. Ostrożnie podeszłam pod umywalkę, aby następnie móc przemyć twarz chłodną wodą. Uczucie, jakie dawał ten gest, było niezwykłe. Niby odrobinę rozbudzało, czego niekoniecznie teraz potrzebowałam, ale równocześnie po części zmywało skazy. Moje okropne samopoczucie chociaż na niewielką chwilkę przestało dawać o sobie znać. Niestety tylko złudnie. Kurczowo zaciskając brzeg ceramiki, osunęłam się na podłogę. Traciłam grunt pod nogami, świat zaczął wirować. Przymknęłam oczy, głęboko oddychając. Będzie dobrze – wmawiałam sobie. Próbowałam przemieścić się chociażby o metr. Wstałam, starając się utrzymać równowagę. Udało się. Westchnęłam, zadowolona ze swojego małego sukcesu. Zrobiłam kilka kroków. Na marne. Gwałtownie upadłam, podpierając się o ubikację. Poczułam promieniujący ból w lewej nodze, pozwalając, żeby  grymas zagościł na mojej twarzy. Powoli uklękłam, uważając na nie do końca sprawną kończynę. Niespodziewanie zaczęło mnie mdlić. Czułam dziwne skurcze w okolicy podbrzusza. Nie wytrzymałam. Potrzebowałam tej ulgi, jak niczego innego. Niechętnie zwróciłam zawartość mojego żołądka, kurczowo zaciskając jedną pięść. Moje czoło pokrył lepki, nieprzyjemny pot. Zarzuciłam wilgotne włosy na plecy, próbując nabrać nowej porcji tlenu. Chciałam sobie pomóc. Marzyłam, żeby koszmar tamtej nocy wreszcie się skończył. Tylko ona mogła mi pomóc... Heroina...

   Dokładnie umyłam zęby, pragnąc pozbyć się tego ohydnego posmaku żółci. Przetarłam wysuszoną twarz frotowym ręcznikiem. Podnosząc głowę, napotkałam lustrzane odbicie mojej osoby. Prawie bezwładną ręką przejechałam po bladym policzku. Bez zmian. Nadal wyglądałam, w mniemaniu innych, tak samo źle. Aczkolwiek mi zbytnio to nie przeszkadzało. Opuściłam pomieszczenie, związując lekko przetłuszczone włosy w niechlujnego koczka.

   Axl już na dobre rozgościł się na mojej kanapie. Zajadał się chipsami serowymi, jednocześnie krusząc nimi na moją pościel. Od jakiegoś czasu znowu zaczęłam sypiać w salonie. Jakoś w tym pomieszczeniu czułam się bezpieczniej, mniej samotnie. Zawsze mogłam włączyć telewizor, żeby nie trwać w przygnębiającej ciszy.